KOS

„Kos”, reż. Paweł Maślona, muzyka: Mikołaj Trzaska (119 min.)

Wiosna 1794 roku, w Polsce wrze. Do kraju wraca generał Tadeusz „Kos” Kościuszko, który planuje wzniecić powstanie przeciwko Rosjanom, mobilizując do tego polską szlachtę i chłopów. Towarzyszy mu wierny przyjaciel i były niewolnik, Domingo. Tropem Kościuszki wraz z listem gończym podąża bezlitosny rosyjski rotmistrz, Dunin, który za wszelką cenę chce schwytać generała, zanim ten wywoła narodową rebelię. W tym samym czasie młody chłop, Ignac, szlachecki bękart, marzy o nadaniu herbu i majątku przez swojego nieprawego rodzica, Duchnowskiego, który tuż przed śmiercią uwzględnia go w testamencie. Gdy ojciec umiera, chłopak musi uciekać przed swoim przyrodnim bratem, Stanisławem, który nie chce dopuścić do realizacji ojcowskiej woli.
Ignac kradnie testament i ma tylko dwa dni, aby stawić się z nim przed sądem i udowodnić swój tytuł szlachecki. W trakcie ucieczki spotyka na swojej drodze Domingo, a między mężczyznami tworzy się silna więź porozumienia, mimo że obaj nie znają nawzajem swojego języka. Razem trafiają do dworku pułkownikowej, gdzie Kościuszko ukrywa się, czekając na negocjacje z magnatami. „Kos” jest nieufny wobec Ignaca i trzyma go w areszcie, jednak w decydującym momencie to właśnie w rękach niepozornego szlacheckiego bękarta będą leżały losy powstania. Gdy nadejdzie chwila próby, Ignac będzie musiał wybrać: czy dalej podążać za swoim herbowym marzeniem i dziedzictwem ojca, czy też przyłączyć się do „Kosa” Kościuszki i walczyć z nim o najwyższą stawkę.

 

RECENZJA ŁUKASZA MACIEJEWSKIEGO

UCIECHA Z KINA WOLNOŚĆ

KOS

 REŻ. PAWEŁ MAŚLONA

 

Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do jednotonalnej konwencji opowiadania w polskim kinie o historii, że zarówno na tle, jak i poza jakimkolwiek tłem, „Kos” Pawła Maślony, jest zaskoczeniem. Zamiast dętej, pisanej na niejednym kolanie, opowieści o sławie i chwale „niskiego wzrostem ale wielkiego duchem” Tadeusza Kościuszki, dostajemy coś w rodzaju swawolnej ballady łotrzykowskiej, mówiącej więcej o czasach, niż o samym Kościuszce.

To zresztą nie Kościuszko w mistrzowskiej kreacji Jacka Braciaka, jest głównym bohaterem filmu – jest nim Ignac, grany przez Bartosza Bielenię młody mężczyzna, nieślubne dziecko chłopki i szlachciury, szukający, po śmierci ojca, potwierdzenia szlachetnego urodzenia, a w tle przygody kojarzące się do pewnego stopnia z Sienkiewiczem, z „Trylogią”. Znamienne, a zarazem zawadiackie posunięcie, bo przecież właśnie „Trylogia” Sienkiewicza w reżyserii Jerzego Hoffmana utrwaliła na wiele dekad obraz chłopa, który był blisko pana, i nawiązywał z nim serdeczną, chociaż niepozbawioną szorstkości relację. Dzisiaj wiemy już, że Sienkiewicz pod tym względem pisał bajkę, a Jerzy Hoffman zręcznie tę bajkę zilustrował.

Podjęte przez Maślonę stylistyczne nawiązanie do strategii Hoffmana, wydaje się jednak fortunne.

Świat się zmienił, technika filmowa na pewno, a jednak medium wciąż służy temu, żeby bawić, wnosić humor, dyskontować ważne tematy lekką formą. Taki cel przyświecał twórcom „Trylogii”, podobnie, jestem o tym przekonany, myśleli o swoim dziele autorzy „Kosa”. A dysponując dużym, jak na polskie warunki, budżetem, mogli pobawić się formą, kostiumem, aktorstwem. I oto mamy „Kosa” – „Pana Wołodyjowskiego” naszych czasów.

***

Zarówno film, jak i błyskotliwy scenariusz Michała A. Zielińskiego, nawiązuje do przelewającej się intensywnie, dotąd głównie w literaturze faktu, tematyce chłopstwa i chłopskości. „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego, „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego, „Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa” Kamila Janickiego, „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” Radka Raka, wreszcie „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak: naraz wszyscy chcą czytać o statusie i wyzysku chłopa pańszczyźnianego, jego relacjach z panem, a także o tym, że większość z nas pochodzi jednak z chłopstwa. Tyle, że przez lata był to raczej temat tabu, spychany na margines. Temat niechciany.

Literatura to jedno, kino – coś innego. Maślona i Zieliński, na pewno bogatsi o te lektury, a także o całą wiedzę i pasję filmową, stworzyli coś w rodzaju kina akcji a rebours. Wpisując się w literacki trend demitologizacji Polski szlacheckiej, pozostali w jakimś stopniu wierni Sienkiewiczowi.

Szczegóły się zmieniają, ale kino powstaje w końcu wciąż „ku pokrzepieniu serc”.

A ponieważ forma jest uwodzicielska, łatwiej przejść przez treść, która jawi się jako dekompozycja dotychczasowej wizji Pana, szlachcica, chłopa. Filmy takie jak „Kos”, jeżeli uda im się trafić na właściwy grunt, mogą stać się czymś w rodzaju przepracowania nieporuszanego przez dekady, przez stulecia właściwie, tematu: relacji świata pańszczyźnianego wobec wyżej usytuowanych społecznie. I w tym kontekście, Tadeusz Kościuszko, abolicjonista z wyboru, z piękną kartą walki o wolność Amerykanów, jawi się wręcz jako bohater idealny.

***

Paweł Maślona już w krótkometrażowej „Magmie”, a potem w zabawnym, słodko-gorzkim „Ataku paniki”, udowodnił, że nieobca jest mu struktura, która w traktującym siebie z przesadną powagą polskim kinie, natychmiast wydawała się oryginalna i potrzebna. Łączenie konwencji serio i buffo, flirtowanie z gatunkami, wyzyskiwanie ich potencjału. We wszystkich recenzjach „Kosa”, pisze się o wpływie kina Quentina Tarantino, te inspiracje tak są zresztą widoczne, że to w ogóle nie dziwi, a jednak ważniejsze jest przecież to, że na matrycy kina wypracowanej lata temu przez Tarantino i innych amerykańskich postmodernistów, udało się pokazać rdzennie polską opowieść: historię o zdradzie, pokucie i złości, o zawiści i pięknie. Transplantacja struktury przyjęła się znakomicie. To jest film Pawła Maślony i jego ekipy. Ich autorskie gatunkowe kino. Chcę wierzyć, że gdyby

„Kosa” zobaczył Tarantino, umieściłby ten tytuł na sporządzanej przez siebie co roku liście największych filmowych satysfakcji.

„Kos” nie jest historyczną czytanką. To byłaby dla tego tytułu największa obelga. Kino to nie podręcznik, ani encyklopedia. Fakty i daty są umowne, a Michał A. Zieliński naprawdę zręcznie to wszystko zaaranżował i powiązał ze sobą. Mogło było tak, albo inaczej. Na pewno jednak był Kościuszko, szukali go Rosjanie, na pewno tak mniej więcej wyglądała wtedy Polska.

„Do tych pól malowanych” kamera Piotra Sobocińskiego juniora pcha się z wiechciem badyli, ze słomą jakąś. Drzewka, owszem, ładne, ale dookoła błoto, szaro, nie smutno. Dzieje się. W dworkach „jedz, pij i popuszczaj pasa” (nie tylko za króla Sasa), bałamutnie bałamucą postawieni wyżej tych z niższych stanów. Ktoś się rodzi, ktoś umiera, do chłopów strzela się ot tak, dla kaprysu, a panowie walczą o coraz lichsze spadki. Pod barchanami mało kto mówi o Polsce, mało kto myśli. Liczy się mała wygoda. Czyli wygódka.

W ten pejzaż, zbyt zabawny, żeby był straszny (a jest pokazany z okrucieństwem), wpisuje Maślona szereg fantastycznie granych postaci. Na pierwszym planie Ignac (Bartosz Bielenia), ni to chłop, ni panisko, walczący o uznanie tej drugiej wersji. Braciak jako Kościuszko jest znowu klasą samą dla siebie, podobnie jak Robert Więckiewicz w roli Rosjanina Dunina. W świetnie, niemal choreograficznie pomyślanej długiej scenie biesiady z suspensem, to właśnie oni, Dunin i Kościuszko, grają pierwsze skrzypce, chociaż niewiele ustępuje im pola Jason Mitchell, amerykański aktor, świetnie wcielający się w rolę Dominga, pierwszego przybocznego Kościuszki.

Aktorski popis w „Kosie” nie zamyka się jednak w rolach głównych. Wyrazy uznania należą się na pewno Nadii Lebik, reżyserce castingu, znowu wykazującej się ponadprzeciętną intuicją. Oto Łukasz Simlat jako Wąsowski. Dwie czy trzy sceny, parę minut ekranowych, a przecież kreacja. Niby o Simlacie wiemy wszystko, że potrafi zagrać naprawdę sporo, ale w takiej roli, pełnego pychy, groteskowego paniska z wąsem, jeszcze go chyba nie widzieliśmy. I straszny, i kabotyński, i śmieszny. A jedno wcale nie wynika z drugiego. I jeszcze jedno odkrycie tego filmu – Piotr Pacek jako Duchnowski, szlachciura z zepsutymi zębami, w swojej przebiegłości prymitywny, ale dosadny. Packa usiłowano dotąd wepchnąć w stereotyp amanta, na pewno ma ku temu odpowiednie warunki fizyczne, ale dzięki Lebik i Maślonie, wiemy, domyślamy się, co jest prawdziwym żywiołem tego świetnego młodego aktora: groteskowe przekrzywienie, humor cierpki i ironiczny, granie z wąsem, z krzywym zębem, z zezem. Cudowna rola.

***

Chodzi o energię, o to właśnie chodzi. Energię kina, energię życia. I żeby to poczuć. Kino to doświadczenie producentów, reżysera, ekipy. Talent zbiorowy. Czasami, często nawet, to wszystko nie działa, albo działa nie tak, jak się wydawało. W „Kosie” zadziałało. Można przeczytać te wszystkie ważne książki o chłopach, chłopkach, o szlachcie i pańszczyźnie, Szeli i Kościuszce. Można, zachęcam, ale wcale nie potrzeba. Kino uruchamia inny tryb. Tryb zero.

Kino zaprasza – i albo w to wchodzisz, albo nie. Wpad / wypad.

Ja wszedłem do świata, którego energia wyznacza ramy doświadczenia zmysłowego. Aktorstwo, kostiumy, scenografia – tak, wszystko bardzo tak. Tak z trzema wykrzyknikami, ale ten film to energia losu, losu nieuniknionego, który przylepił nam się do garba. Polski los. Uderzam w tony patetyczne, ale tak, to jest nasz los.

W tym błocie, z ubytkami w uzębieniu, w srebrze i złocie na szatach nie pierwszej świeżości, w wyszczerbionym rodowym herbie i rodowym kielichu, a ród nasz z chłopstwa przecie. W tym wszystkim jest także coś, co akurat bardzo w nas lubię, szelmowski uśmiech, i odwaga, i brawura, i spryt, czasami, nie tak znowu często, inteligencja.

I czuję, że też jestem częścią tego zapyziałego, rubasznego światka. Jestem Ignacem, czarnoskórym Domingiem, pocztylionką, zafrasowaną gospodynią, i zakręconym wąsem Simlata. Jestem stąd.

Burzy się krew, kompleksy i zawstydzenia, ale stąd jestem. Z kraju „Kosa”, Maślony i reszty.

Codziennie nowa insurekcja.

 

Łukasz Maciejewski

Źródło: „Kraków”

Skip to content